piątek, 10 lutego 2012

The Lord of the Rings: War in the North

Graliśmy cośtam, pokonaliśmy kogośtam, dotarliśmy gdzieśtam. Nawet nie umiem sobie przypomnieć. To chyba znak, jak mało wciągnęła mnie ta gra. Czy to ona jest tak słaba, czy ja się stałem ostatnio taki wybredny? W te stare coopowe hack'n'slashe bardziej się wkręcałem.

Może to przez te marudne sekwencje dialogowe? Nie służą one graniu w coopie, bo spowalniają akcję i angażują tylko jednego gracza. A może przez to, że gra za bardzo stara się być sieką, z tymi swoimi combosami, finisherami i rozczłonkowaniami? Ale dość słabą sieką, jeśli spojrzeć na złożoność - Untold Legends bardziej się starał i oferował bogatszy, dający większą frajdę zestaw ciosów. A może to przez brak poczucia rozwoju postaci? System awansów jest mało satysfakcjonujący, w mocach nie czuć powera, ekwipunek nie rzuca na kolana. A może chodzi o monotonię? Tak, wiem, w wielu grach w kółko robimy to samo, ale tutaj naprawdę to robimy! Z tymi samymi wrogami. Ciągle tylko gobliny, orki, trolle, kompletnie nie czuć różnorodności. Tylko miejscówki się zmieniają, ale to bez znaczenia, bo jaka by ona nie była, zawsze jest to rynna z innymi dekoracjami.

Teraz sobie przypominam. Jak przez mgłę. Widzę zaśnieżoną okolicę. W górach. Widzę grupę biegnących urk-hai. Widzę trolle. Widzę twierdzę krasnoludów opanowaną przez orki. Widzę trąby jerychońskie, które uruchomiona zawalą jaskinię wraz z nami w środku. Widzę też ostrzał z balisty. Potem miasto krasnoludów. I Mroczną Puszczę. Nie widzę pająków.

Mocno się zastanawiam, czy przy następnym spotkaniu nie wrócić do Residenta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz