czwartek, 12 stycznia 2012

The Legend of Zelda: Skyward Sword

A teraz bez spoilerów.

Na liczniku 63 godziny (ale save jest sprzed walki z bossem). Całkiem niezły czas. Zrobiłem większość zadań, które były do zrobienia, olałem tylko śrubowanie wyników w paru konkursach typu strzelanie z łuku, etc. Podsumowanie? Bardzo przyjemna gra, warto poświęcić jej czas. Kto nie zagra, ten trąba. ;)
Do niskiej rozdzielczości szybko przywykłem, wtedy dostrzega się urok lokacji (niektóre są naprawdę ładnie zrobione (choć zdarzyło się też parę paskudnych)). Podoba mi się struktura - dużo czasu zajmują dungeony, nawet droga do dungeonu jest dungeonem. Zadania w nich nie są skomplikowane, ale różnorodne - ciągle jest coś do roboty. A walki nie są takie proste, jak mogłoby się zdawać (może trochę przez konieczność opanowania sterowania ruchowego). Słabuje za to niebo i zadania w Skyloft. Nie ma tam za wiele do roboty i nie są to ciekawe rzeczy, znacznie bardziej wolałem spędzać czas na ziemi. Szkoda, że podniebne podróże tak się dłużą. Gra ma parę denerwujących głupot, zwłaszcza upierdliwe powtarzanie informacji o każdym podnoszonym przedmiocie. Gadki Fi też niekiedy irytują, choć potrafi być przez to zabawna. Ale i tak wolałem Midnę z Twilight Princess. Fajne jest Silent Realm, a z lokacji najwyżej cenię pustynię i jej zadania.

Fabularnie to taki zeldowy standard - naiwna bajkowa historyjka wciąż o tym samym od 25 lat. Ale tak ma być, tego nie wolno im zmieniać. ;) Historia nabiera rozmachu i epickości dopiero w drugiej połowie (czy może nawet w trzeciej tercji), wcześniej nie do końca wiadomo za czym gonimy (no tak, za Zeldą, to zrozumiałe, ale kto jej zagraża? nie wiadomo). Ale końcóweczka jest już świetna. Po drodze też ma parę przebłysków, np. historię z Pipitem i jego matką. Miły jest klimat odkrywcy nowych lądów - zapuszczamy się do niezbadanych światów, po raz pierwszy spotykamy ich mieszkańców (bardzo sympatycznych). A przez skupienie akcji w trzech obszarach, lokacje te zapadają w pamięć (co ma też znaczenie gameplayowe). Miłe jest też kilka nawiązań do poprzednich części (pewnie niewielką ich ilość zdołałem wyłapać).

Sterowanie pilotem - no cóż, mam mieszane uczucia. Na początku uważałem, że to całe ruchowe sterowanie to tylko gimmick i że ta Zelda dobitnie to pokazuje. Że nic nowego to nie niesie, Link nie zyskał nowych ruchów - wcześniej też potrafił machać z lewej, z prawej i zza głowy, nie ma nic, czego nie dałoby się zrobić na padzie. Nawiasem mówiąc, Sony i Microsoft też kompletnie nic ciekawego nie wymyśliły w tym temacie - poza gierkami tanecznymi i celowniczkami nie ma nic, co okazałoby się lepsze od klasycznego pada. Ale teraz jestem nieco mniej przekonany - bo jednak parę razy ten kierunek machania miał znaczenie, parę rzeczy robi się fajniej i bardziej intuicyjnie. Ale i tak sądzę, że wiele by gra nie straciła, gdyby grać w nią na zwykłym kontrolerze. A może łatwiej byłoby jej przekonać do siebie paru skostniałych malkontentów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz