niedziela, 5 maja 2013

Top 20 giereczek wszecheverczasów - paleozoik

Na brzegu rzeki Piedry usiadłem i zacząłem układać listę swoich top 20. najlepsiejszych, najmilszych, najukochaszych i najbardziej cacanych giereczek wszech czasów. Tak grzebiąc w pamięci za grami, które mnie najbardziej, doszedłem do dwóch wniosków. Wniosek pierwszy jest taki, że ulubieńczość gry jest funkcją czasu lub jakoś tak. Znaczy coś, co kiedyś było ulubione (no chyba, było skoro tyle w to grałem, prawda?) teraz już przeważnie nie jest. Nawet nie dlatego, że się zestarzało (to nie ser ani plaster szynki), ale to ja się zmieniłem i bywa że nawet sentyment mnie do niektórych gier nie ciągnie.

Wniosek drugi (może to raczej spostrzeżenie): rety, jak ja mało grałem. Nie pierwszy raz to czuję, wystarczy krótka rozmowa z innym graczem mego pokolenia - ile on potrafi gier wymienić, a ile ja. A nawet jeśli o wielu słyszałem, niektóre nawet liznąłem, to jakże mało, och jakże mało z tego skończyłem. Przypuszczam, że gdybym sporządził listę gier, które skończyłem, to może w sam raz bym nazbierał 20 pozycji do zapełnienia.

W każdym razie zacząłem klecić listę i zacząłem ją klecić chronologicznie. Na razie mam kawałek, jeszcze pewnie coś zmienię i uzupełnię świeższymi pozycjami.

Patrząc na początki mego grania, postanowiłem uhonorować grę, która ukształtowała mnie jako gracza. A trzeba powiedzieć, że male Atari, którego dumnym posiadaczem byłem, skłaniało do wybredności i ostrożnego wybierania gier. Owszem, od kolegi zawsze wracałem z pudłem pełnym kaset wypchanych po brzegi masą gier, ale na wczytanie czekało się tak długo, że nie można sobie było pozwalać na zbyt częste eksperymenty - miałem w tym celu specjalny zeszycik: odpalałem grę, grałem chwilę i notowałem wrażenia, takie trochę mikrorecenzje. Jeśli gra mnie nie urzekła, zaznaczałem to wyraźnie, by więcej do niej (przypadkiem) nie wracać. I byłem bardzo surowy w tych ocenach. Pamiętam jak pisałem np. "Green Beret - patykowy ludek biegnie cały czas w prawo - beznadzieja". Swoją drogą, zabawne jest widzieć, jak niewiele się zmieniły gry od tamtych czasów - model greenberetowy wciąż jest żywy i obecny w wielu popularnych grach. I wciąż jest beznadziejny.

Pamiętam dwie gry, które były dla mnie początkiem wszystkiego - Alley Cat i Preliminary Monty. Alley Cat zachwycał różnorodnością i to nie w postaci niedopasowanej sklejanki motywów, jak np. Necromancer, ale w obrębie jednego, spójnego gameplayu, poprzez manipulację celami, otoczeniem, przeszkodami. Pełna nowoczesność, patrząc z dzisiejszego punktu widzenia. "Montezuma" (historię znam, ale kto się wtedy przejmował precyzją w tytułach?) miała to, co w grach lubię do dziś - eksplorację, niebezpieczeństwa i zew przygody. Te rzeczy się nie starzeją. Bardziej chciałbym jednak wyróżnić gry, które poznałem później i jakie zachwycają mnie po dziś dzień (nie tylko jak obiekt wspomnień, ale rzeczy wciąż maksymalnie grywalne) - mówię o całym gatunku gier logicznych w stylu Sokobana. Tego poznałem późno, ale w czasach 8-bitowych gralem w Lasermanię, Sapera, Boulder Dasha, Atomixa (nie jest pewien tytułu, ale to chyba to - prawie jak Sokoban, ale miejsce skrzynek zajmowały atomy), no i oczywiście Robbo Janusza Pelca. Do którego to idzie mój puchar. Za zew przygody, różnorodność światów, bogaty gameplay, no i edytor plansz, w którym żadnej planszy nigdy nie zrobiłem, bo nie miałem ku temu talentu ani dość samozaparcia by zrobić coś bez niego, ale i tak propsuję. I znów muszę ze zdumieniem zauważyć, że motyw przesuwanych skrzynek pozostał w grach po dziś dzień i wciąż jest motywem znakomitym, zwiastunem dobrej zabawy i radości grania. A ja wciąż lubię elementy łamigłówek przestrzennych, byle nie były zbyt trudne.

I tak nie wiem, czy ktokolwiek to przeczyta (no, może dwie osoby), dlatego w dalszy ciąg wyprawy zabiorę Was w osobnym wpisie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz