poniedziałek, 6 maja 2013

Top 20 giereczek wszecheverczasów - mezozoik

Top 20 ciąg dalszy. Dla przypomnienia - w poprzednim odcinku wyróżniłem Robbo z "małego Atari". Dziś wyprawię się w czasy Amigi.

Najpierw wrócę jeszcze na chwilę do ośmiobitowców. Nie napisałem o dwóch grach, o których warto by wspomnieć. Nie przez zapomnienie - pominąłem je świadomie. Wiem, że były ważne, wciąż uważam za bardzo dobre, ale laury pójdą do późniejszych reprezentantów zapoczątkowanych przez nie podgatunków. Pierwszy z nich to "kilkalne" przygodówki, z którymi moja przyjaźń zaczęła się już na małym Atari. Angielskich tekstówek nie rozumiałem, bo nie znałem języka, ale wyszło parę przygodówek polskich, z czego najwyżej ceniłem gry Rolanda Pantoły: Mózgprocesor (była to jeszcze tekstówka, gdzie wpisywało się komendy ręcznie, a obrazek był jedynie ilustracją otoczenia), A.D. 2044 (już najprawdziwsze point-and-click, z fabułą opartą na Seksmisji Machulskiego), Klątwa (ją pamiętam jako grę mroczną i ponurą, a także niestety monotonną (większość lokacji wyglądała niemal identycznie), ciekawostką była widoczna na ekranie postać bohatera, nieobecna w pozostałych) i Władcy ciemności (kontynuacja Klątwy, bardziej humorystyczna, lekka, przyjemna, atrakcyjniejsza graficznie). Z tych najbardziej na wyróżnienie zasłużyła A.D. 2044, bo była najbardziej (w mojej ocenie) nowatorska, odkrywcza i odważna (jedno słowo: cycki).

Drugi z podgatunków to gry "platformowo-przygodowe", gatunek ongiś bogaty i kwitnący, dziś wyparty przez "action-adventure" (pod którym to hasłem kryją się przeważnie niestety gry w których nasze zadanie sprowadza się do zabijania wrogów i oglądania przerywników fabularnych, szkoda). Tutaj wspominam szczególnie dwie gry: Blinky's Scary School (gdzie braki w języku znacząco utrudniały mi samodzielne rozwiązywanie zadań) oraz nasze swojskie Miecze Valdgira. Gra tego typu (wyjaśniam młodszym) z grubsza polegała na wędrowaniu po platformowym świecie (nie będzie kłamstwem nazwanie tego sandboksem lub przynajmniej metroidvanią, gdyż zazwyczaj w eksploracji ograniczał nas jedynie brak jakiegoś ważnego przedmiotu) i wykonywaniu zadań typu "idź w jedno miejsce, weź przedmiot, zanieś w inne i tam użyj". Wspaniała rzecz.

No ale wpis ten miałem zamiar poświęcić głównie czasom Amigi. Niestety, nie mam wiele do opowiedzenia. Nie miałem Amigi. Aby na niej pograć, chodziłem do kolegi z klasy, owszem, poznałem w ten sposób kilka gier, ale na pewno nie tyle, co na własnym komputerku. To na Amidze poznałem Lemmingi, choć opowieść o nich powinienem może raczej snuć w części pecetowej, to bowiem na pececie miałem prawdziwą okazję wkręcić się w tę grę i spędziłem wówczas z nimi mnóstwo czasu. Najwięcej radości dała mi część druga: Lemmings 2: The Tribes ("Oh no more..." było poza numeracją). Wprowadzała nie tylko nowe, różnorodne i pełne zagrożeń plansze, ale i całą masę nowych gatunków lemingów podzielonych na kilka powiązanych tematem plemion. Gra paluszki lizać - było to dla mnie jedno z największych osiągnięć gier logicznych i tu nie ma mowy o żadnej nostalgii - uwielbiam do dziś, do dziś uznaję za znakomitą, z pewnością jedno z pierwszych miejsc na liście.

No ale odbiegam od clou, miała być Amiga. Na Amidze nie spędziłem z Lemingami zbyt wiele czasy, bowiem dużo bardziej zajęły mnie dwie inne gry: Settlersi i Cywilizacja Sida Meiera. Settlersów nie uważam dziś za dobrą grę, w sumie to gniot. I chyba nigdy mi się naprawdę nie podobała. Może tylko na początku, gdy odkrywało się zasady, zależności, budowało pierwszą wioskę, obserwowało z przejęciem wędrujące po planszy ludziki, które rąbią drwa, noszą kamienie, budują chatki. Coś cudownego. Ale potem jakoś powszedniało, brzydło i nigdy nie miałem ochoty na kolejny scenariusz. Do gry (czy raczej jej kolejnych odsłon) próbowałem wracać w czasach późniejszych, ale też nigdy nie udało mi się wkręcić. Jak i chyba do jakiegokolwiek innego sima. Ani żadne Sim City, ani żaden Transport Tycoon nie wciągnęły mnie na tyle, bym zechciał rozgryzać zależności, które pozwoliłyby mi przejść z etapu "buduję domki i ulice" na etap "wygrywam w grę". Coś mnie zawsze do nich ciągnęło, czułem, że powinny mi się podobać, że to dobre granie i tego po grach oczekuję, tego w grach szukam. Próbowałem, próbowałem, ale nic. Nie udało się. No trudno.

Civilization to coś zupełnie innego. O, ta gra zaiste była rewelacyjna. Była i jest. Bezapelacyjnie jedno z najwyższych miejsce mego prywatnego rankingu. Mógłbym oczywiście równie dobrze wyróżnić którąś z późniejszych części (równie znakomitych), ba, wyszło też sporo spinoffów, a nawet naśladowców opartych na podobnej mechanice, w wiele grałem, ale myślę, że puchar powinien iść do oryginału. Wspaniała, bogata, ponadczasowa. Pamiętam jeszcze to moje pierwsze granie - błądzenie po omacku, nie rozumiejąc zależności. Ale z każdą spędzoną z nią chwilą, rozumiało się więcej i więcej, odkrywało całe to bogactwo. Sam element wojenny wcale nie interesował mnie najbardziej (a znam takich, dla których było to najważniejsze). To eksploracja, rozwój, rozbudowa, odkrycia - cały ten świat wciągał i pochłaniał. To przy Cywilizacji poznałem zjawisko "jeszcze jednej tury". Nie sposób było się od niej oderwać. Jeśli ktoś z czytających nie jest gotów umieścić jej w swojej dwudziestce, to - przykro mi to mówić - nie zna się na grach.

W kolejnym odcinku opowiem o moich początkach grania pecetowego (tylko o początkach, bo nie zmieszczę całości w jednym wpisie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz