wtorek, 6 września 2011

DnD4 #11 - zombie z galaretką

Ostatnio pewna klapa stanęła otworem, dziś zatem drużyna zapuściła się w ów świeży, niezbadany dungeon.

Po zejściu schodami, ukazała się dość rozległa, przestronna komnata (nosząca wyraźne ślady niedawnej walki, w postaci zniszczeń i plam krwi) oraz sześć prowadzących w różne strony drzwi (otwartych bądź rozwalonych). Wiodły one do niewielkich komnatek, z których dało się słyszeć gniewne pomruki zombiech. Bohaterowie przez czas jakiś stali zdezorientowani na schodach, nie mogąc zdecydować się na jasny plan działania (to typowy objaw pierwszych kilku minut sesji, potem się jakoś rozkręca), a więc zombie zaczęły powoli wyłazić ze swych kazamatów. Tym razem była to silniejsza grupa: czwórka zombie zwykłych, czwórka blotek i jeden plugawiec (corruption corpse), który miotał nekrotyczną energią (osłabiającą trafionego - zmniejszenie o połowę zadawanych obrażeń to duża przykrość), regenerował zadane mu rany i paskudnie śmierdział (solidny minus dla atakujących w zasięgu smrodu). Walka potoczyła się sprawnie i raczej bez problemów. Co prawda zabrakło chyba nieco zgrania i planu, bo ataki zostały rozłożone, walczono w kilku miejscach, niektórzy biegali po całym polu walki - ale jakoś obeszło się bez strat. Plugawego wykończył czarodziej, akurat w chwili gdy walczący w zwarciu odskoczyli dla nabrania oddechu - co oszczędziło im pewnego kłopotu, ale o tym za chwilę. Nagroda za walkę: 206 PD.

Po walce - krótkie odsapnięcie i czas na rozejrzenie się dookoła (paru złapało się na tym, że zaczęli się rozglądać przed odsapnięciem - bardzo ryzykowne). Pierwsze spostrzeżenia - jest tu więcej trupów, niestety nie widać skarbów i nadal słychać jakieś mruczenie. Spokojnie, tym razem to nie zombie. To rzężenie konającego. Jeden z tutejszych nie zdążył całkiem wykitować, a co za tym idzie nie stał się zombie. Krasnolud z wielkim heroizmem i poświęceniem zabrał się do leczenia, poświęcając własny "przypływ sił". A potem przepytywanie: kto on, gdzie Jajco, co tu w ogóle się stało. Okazało się, że to jeden z opryszków, wspólnik Jajca w jego lewym interesie i że sami pozabijali się, walcząc między sobą o złoto, którego i tak tu nie ma, bo Jajco wiedział gdzie jest, ale oni zamknęli go poziom niżej, a tylko Mały wie jak otworzyć zejście, ale zabił go Rączka, którego zabił Ucho, którego zabił ów wypytywany. Lub jakoś podobnie. W każdym razie, nawet jeśli w pewnym momencie wydawało im się, że mają plan, to potem wzięli się za łby i wyszło jak wyszło. Nie, złota tu nie ma. Diablik? Ta, był taki jeden. Zabierzecie mnie stąd? Oczywiście, że cię zabierzemy. Więc gdzie to zejście? Niziołek już się zabrał do otwierania (najpierw czarodziej rzucił okiem: czuć magią) - pierwsza próba... ups, porażka. Błyskawica - prask, prask, prask - poskakała od bohatera do bohatera. Zabiła też odratowanego opryszka. No trudno, przynajmniej nie będzie trzeba go wynosić. Może odejdźcie stąd lepiej na parę kroków, co? Próba kolejna: ups i znów porażka. Okay. Jeszcze raz. No, nareszcie. 37 PD. I zejście poziom niżej.

Na niższym poziomie była tylko jedna komnata, dość duża, ale znaczną jej część (tę bliżej zejścia, niestety) pokrywały zwały ziemi, błota i mułu. Utrudniało to nieco ruch na tym obszarze, a także swobodne działania (usypisko sięgało na tyle wysoko, że ciężko było tam stanąć nie zaczepiając głową o sufit). Na przeciwległym końcu (co stało się widoczne, gdy ten czy ów odpalili swe źródła światła) czaiła się czwórka zombie (tym razem dwa zwykłe i dwa splugawione) oraz sporych rozmiarów kałuża rdzawego śluzu, czyli pierwsze spotkanie z dedekową klasyką: żelkami lub, jak kto woli, galaretkami.

Sprzątnięcie zwykłych zombiaków nie zajęło zbyt wiele czasu, z resztą poszło już znacznie, znacznie gorzej. Przez jakiś czas brakowało koordynacji działań i znów poskubano to tego, to tamtego. Znacznie większą przeszkodą były chyba jednak fatalne rzuty, które nękały drużynę przez pierwszą połowę walki bodaj gorzej niż przeciwnicy. A ci też nie próżnowali - śluz skakał od postaci do postaci i uprzykrzał życie silnymi atakami (wspartymi działaniem kwasu). Miotające z daleka zombie również swobodnie wybierały swe cele ataku (na szczęście, bezrozumnym bestiom też brakowało koordynacji). Gdy śluzowiec otrzymał solidną porcję obrażeń, rozpadł się na dwie (atakujące niezależnie) połowy i zdawało się, że los drużyny wisi już na włosku. Jednak kilka udanych rzutów (w tym trzy krytyczne) pozwoliło odbić się od dna. Śluzy padły i można było zająć się miotaczami. Krasnolud z niziołkiem przeszli do zwarcia (krasnolud tylko raz spróbował strzału z kuszy, gdy dowiedział się, że wykorzystuje on zręczność, stwierdził, że to był jego ostatni), podczas gdy czarodziej z łowcą zadawali obrażenia z bezpiecznego dystansu. Nikt z drużyny nie opadł z sił, mimo iż paru przekroczyło bezpieczną granicę. Pierwszy z pokonanych plugawców eksplodował, zadając na do widzenia obrażenia sąsiadującemu z nim krasnoludowi. Eksplozja drugiego nie uczyniła szkody niziołkowi. Farciarz. Wszyscy po 225 PD. Skarby? Jakie skarby?

I jeszcze oględziny miejsca (po odpoczynku - a jakże; krótkim, póki co, ale kilku będzie się chyba domagać dłuższego). Jest Jajec. Znaczy był. Póki nie wybuchł. Tu gdzieś powinna leżeć jego twarz. Ciekawe, że rany, jakie odniosły tutejsze trupy (nim drużyna weszła do akcji, ma się rozumieć) wskazują raczej na działanie dzikich zwierząt, niż zbójeckie porachunki. Jest też wlot rozwidlonego tunelu, tam na przeciwległej ścianie, za zwalonym fragmentem muru. Przejście jest ciasne, niziołek będzie musiał się schylić, a reszta czołgać. Zostawimy to chyba na kolejne spotkanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz